AUTOR: Stephen King
TYTUŁ ORYGINALNY: Duma Key
TŁUMACZ: Michał
Juszkiewicz
ROK WYDANIA: 2008
WYDAWNICTWO: Prószyński i
S-ka
OPIS
Edgar Freemantle w
ciężkim wypadku samochodowym traci rękę i zdrowe zmysły. Nękany
niekontrolowanymi napadami szału, musi zacząć życie od początku. Za radą
psychologa wyrusza na Duma Key, olśniewająco piękną i odludną wyspę na wybrzeżu
Florydy, należącą do sędziwej Elizabeth Eastlake. Wynajmuje tam dom, wiedząc
tylko jedno: chce rysować. Tworzone z chorobliwą pasją obrazy Edgara są owocem
talentu, nad którym stopniowo przestaje mieć kontrolę. Kiedy tragiczne dzieje
rodziny Eastlake’ów zaczynają wyłaniać się z mroków przeszłości, nieposkromiona
moc dzieł Freemantle’a objawia swe coraz bardziej przerażające i
niszczycielskie możliwości. [1]
RECENZJA
Jak pewnie zdążyliście
zauważyć przynajmniej raz w miesiącu staram się, aby w moje dłonie wpadła
książka autorstwa Stephena Kinga. Spytacie się pewnie, dlaczego? Otóż
postanowiłam, że po tylu latach unikania, muszę w końcu nadrabiać dzieła
Mistrza. Bo o tym, że King jest prawdziwy asem w swoim fachu nie muszę nikogo
przekonywać, prawda? No, ale wracając do meritum – „Ręka mistrza” był kolejną
lekturą, z którą postanowiłam się zmierzyć. Ciekawy opis znajdujący się na
skrzydełkach książki tylko utwierdził mnie w przekonaniu, że wybrałam dobrze.
Niemniej jednak po ponad 600 stronach historii, muszę się przyznać, że czułam
dość spory niedosyt. Lektura, co prawda nie rozczarowała mnie, ale nie mogę
również powiedzieć, że wciągnęła mnie do tego stopnia, abym nie mogła oderwać
od niej wzroku.
Może na początku zacznę
od tego, że zupełnie zbytecznym zabiegiem było dla mnie tworzenie nowego,
polskiego tytułu! Na czorta zmieniać coś, co jest dobre, a oryginał - Duma Key
(nazwa odludnej wyspy na której postanowił na jakiś czas osiedlić się nasz
główny bohater) bez wątpienia taki był. W gwoli ścisłości pragnę zaznaczyć, że
polska wersja – „Ręka mistrza” nie jest zła, ale po prostu zbyteczna, podczas
gdy pierwowzór spokojnie by się obronił.
No to więc jak już
kwestię tytułu mamy wyjaśnioną można przejść do konkretów. Edgara Freemantle’a
poznajemy w najcięższym z możliwych momentów w jego życiu. Cudem uszedł z
życiem z bardzo groźnego wypadku – auto, w którym się znajdował zostało zmiażdżone
przez dźwig. Dla większości już sam fakt, że żyje powinien być dla Edgara
wystarczającym powodem, aby dziękować Bogu za taki obrót sprawy. Tylko, że całe
to zdarzenie całkowicie odmieniło naszego bohatera. Oprócz czysto fizycznych
zmian – Edgar traci prawą rękę, a jego pokiereszowane nogi chociaż umożliwiają
normalne poruszanie się są niezwykle deprymujące, największe zamiany zachodzą w
jego zachowaniu – ten pewny siebie, rozważny i spokojny człowiek ma coraz
większe problemy z kontrolowaniem swojego gniewu. Do tego wszystkiego dochodzą
jeszcze problemy z pamięcią i niemożność pogodzenia się z własnym losem.
Sytuacja wydaje się patowa, a kiedy jeszcze żona Edgara – Pam, żąda rozwodu
świat właściciela firmy budowlanej całkowicie się wali. Za namową swojego
psychologa Freemantle postanawia oderwać się od tego wszystkiego i na jakiś
czas zaszyć się gdzieś daleko od domu. Jego wyborem staje się mała, odludna
wysepka Duma Key należąca do Elizabeth Eastlake. Jako właściciel dobrze
radzącej sobie na rynku firmy budowlanej Edgar jest w stanie wynająć sobie
bardzo ładny dom, ze wspaniałym widokiem z salonowego okna. Wydawać by się
mogło, że znalazł się w raju. Tutaj nieśpiesznie dochodzi do siebie i ćwiczy
nad własnym ciałem… ponadto odkrywa w sobie ogromny talent – malowanie! Jego
obrazy są wspaniałe, zabierają dech w piersiach a nasz bohater sam nie wie,
kiedy tak naprawdę się tego nauczył. Jego twórczość dociera do coraz większej
liczby odbiorców i wszyscy wróżą mu ogromny sukces, ale w pewnym momencie
tytułowy mistrz orientuje się, że coś jest nie tak, a jego dzieła oprócz
zachwytu są również niezwykle niebezpieczne! I tutaj się zatrzymamy. Sama
pomysł na fabułę nie jest zły, powiem więcej jest naprawdę dobry, ale jeśli
ktoś liczy na szybką akcję i trzymające w napięciu rozdziały to niestety,
podobnie jak ja może się bardzo rozczarować. Tutaj jedynie obrazy malują się
szybko, a po za tym akcja trochę się wlecze. Miejscami wręcz powstrzymywałam
się przed głośnym ziewnięciem. Na dobrą sprawę coś zaczyna się dziać dopiero w
granicach 500 strony i te niespełna 150 kartek do końca znika już bardzo
szybko. Mówiąc o fabule nie mogłabym nie wspomnieć o czymś co bardzo mi się podobało
mianowicie w książce NIE ZNAJDZIECIE wątku miłosnego! Naprawdę! To mnie bardzo
ucieszyło, bo jak już wiecie do romantyczek nie należę.
No, ale jak już trochę
powiedzieliśmy o akcji, to należałoby jeszcze nadmienić coś o samym bohaterze.
A jaki jest Edgar Freemantle? Nazwałabym go mianem wojownika – przez całą
książkę walczy, na początku sam ze sobą, ze swoimi ułomnościami, potem stacza
nierówną walkę z własnym talentem (wiem jak to brzmi, ale nie chcąc Wam zbyt
bardzo spolerować nie mogę dokładnie powiedzieć o co mi chodzi), aby na koniec
zmierzyć się z przeszłością Elizabeth Eastlake. Tak, dobrze widzicie. Ta
starsza pani (poznajemy ją bowiem kiedy ma już swoje lata) skrywa wielką
tajemnicę, która chociaż wydaje się być zupełnie nierealna jest namacalnie
niebezpieczna. Aby uratować najbliższych Edgar musi stanąć na wysokości zadania
i pokonać dziecięcy koszmar małej Libbit, jednak to co jest takie proste w
teorii, w praktyce to naprawdę nie lada wyczyn – bo przecież czy człowiek jest
w stanie pokonać złe siły? Tutaj trzeba coś więcej niż tylko odwagi, niezbędny
jest również spryt i rozum. Freemantle jest silny, jest inteligenty,
utalentowany, ale nie jest bogiem, żeby stawić czoło tak nieuchwytnemu wrogowi.
Jest na straconej pozycji, ale jego rywalka zapomniała o jednym – kochający
ojciec zemści się na każdym, kto odważy się skrzywdzić jego dziecko.
Język! Przy okazji
oceniania wcześniejszych pozycji Kinga mówiłam, że czego, jak czego, ale braku
talentu pisarskiego nie można temu panu odmówić. Uwielbiam ten jego
charakterystyczny styl, który pozwala przenieść się w zupełnie inny,
alternatywny świat. Czytając kolejne strony „Ręki Mistrza” czytelnik może czuć
się jakby był naocznym świadkiem wszystkich tych zdarzeń, które mają miejsca w
książce. A więc (tak, wiem, że nie powinnam tak zacząć zdania, ale podobno
zasady są po to, aby je łamać!) jak zwykle w tym konkretnym podpunkcie nie mogę
się do niczego przyczepić.
Reasumując, „Ręka mistrza” nie jest złą książką, ale z pewnością do dobrej sporo jej brakuje. Być może nadal mam w pamięci fenomenalne „Miasteczko Salem” i patrzę na inne książki Kinga przez pryzmat tej w moim mniemaniu najlepszej? Pewnie i tak. Historia Edgara Freemantle’a przypadnie do gusty kingomaniakom, ale mojego serca nie skradła. W moim odczuciu jest po prostu przeciętna.
„Zdolność do zadawania bólu to największa siła miłości.” ~ Stephen King, Ręka mistrza, Warszawa 2008, s.91
OCENA: 5/10
Przyznam się Wam
szczerze, że jakoś strasznie męczyłam się z tą konkretną pozycją Kinga. Mam
nadzieję, że inne bardziej przypadną mi do gustu. Pozdrawiam
[1] Opis pochodzi ze skrzydełek ksiązki
Nie przepadam za Kingiem, więc nie dla mnie ta powieść ;)
OdpowiedzUsuńNa razie podziękuję ;)
OdpowiedzUsuńNo jak na Kinga to nisko oceniłaś, więc ja postoję przy tej propozycji :)
OdpowiedzUsuńChyba nie zdecyduję się przeczytać.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam :)
Kurczę :( jak Kinga nie lubię, tak na tę książkę miałabym ochotę a tu kiszka...
OdpowiedzUsuńTego Kinga nie czytałam (tej pozycji w sensie), ale może lepiej ją sobie odpuszczę :)
OdpowiedzUsuńKinga bardzo lubię,więc nie chcę sobie psuć o nim dobrego zdania.Dlatego też postawię na jego inne książki ;)
OdpowiedzUsuńBardzo lubię książki Kinga, ale nie wszystkie książki mnie zachwyciły. Zawiodłam się bardzo na pozycji "Bezsenność" :(
OdpowiedzUsuńJednak może kiedyś sięgnę po "Ręka mistrza" :D
Nie miałam okazji przeczytać jeszcze żadnej książki tego autora, którą najbardziej polecasz?
OdpowiedzUsuńhttp://zakladkarecenzje.blogspot.com/